*ADWENT W SIERPNIOWYM SŁOŃCU

Nigdy Adwentem nie będą dla mnie te miejskie upiększanki trącące kiczem, te przedwczesne niedonoszone mikołaje, z twarzami rubasznych akwizytorów. Te puste miejsca pod choinkami, bez stajenek. Dziwne diodowe anioły bezwyznaniowe z trąbami u ust, ale bez aureoli.

Pamiętam mój letni Adwent 2012 roku, gdy jechałem rowerem przez Górny Śląsk w kierunku Jasnej Góry. Z każdym dniem coraz bliżej, a im bliżej, tym coraz częściej oczyma wyobraźni widziałem znaną wszystkim wysoką wieżę sanktuarium. Patrzyłem wokoło i zwyczajne wały wyżyn, pola czy nieużytki (blisko Częstochowy było ich dziwnie dużo) napełniały się jakby elektrycznością, niezwykłością, nieograniczoną potencjalnością. Nie koloryzuję, naprawdę zawsze się tak przeżywa na siodełku rowerzysty sąsiedztwo Świętego Celu, otoczenie staje się jakby wznoszącą się melodią, aż do głośnego finału. Szybkie autokary to uczucie niszczą.

Pamiętam że wszystko do końca wyglądało normalnie, ja tyle razy robiłem setki kilometrów, wiedziałem co trzeba robić, o co dbać, bo nikt tego za mnie nie zrobi. I nagle gdy przejechałem bramę, świat zobaczyłem nieostro. Święty Obraz wyszedł do mnie, zeszklił mi oczy poza murami kościoła. Jakbym był tu po raz pierwszy. Ale ta nieostrość serca mocno wyostrzyła wzrok duchowy, kiedy wszedłem do Kaplicy, odczułem, że  niektóre osoby szukają na klęczkach treści do modlitwy. Ja w mgnieniu oka ją otrzymałem.

      Dwadzieścia minut wcześniej ktoś na ulicy zapytany, jak się kierować na Jasną Górę, pojaśniał na twarzy i wyciągnął rękę. Jest coś takiego, że mnóstwo zapytanych o drogę ludzi czuje się nagle ważnymi i dokłada mnóstwo starań, by wytłumaczyć drogę. I ten mężczyzna stał się nagle adwentowym kapłanem, widziałem w jego reakcji coś odświętnego, coś namaszczonego, bo moje oczekiwanie nałożyło się na jego jakieś odwieczne oczekiwanie Świętego, który go przecież stworzył. Tym gestem wyraził też Adwent własnego serca.

*ADWENT ZACZAROWANEGO OŁÓWKA

Bohater znanej kreskówki mógł powołać do życia każdą rzecz dzięki zaczarowanemu ołówkowi...

Kiedy jako 12-, 13-latek otwierałem tę książkę (świadomie używam na razie zastępczego określenia tej rzeczy), nie wiedziałem, że nie ja będę na niej kreślił, ale że ona napisze we mnie swoje znaki. Nie wszystko w niej rozumiałem, ale od początku, jak grom z jasnego nieba spadło na mnie głębokie przeświadczenie, że jest wyjątkowa, wyłączona ze wszystkiego wokół. Były w niej miejsca, gdzie do każdego niemal zdania przypisano wielozdaniowe objaśnienia i już samo to bez pełnego rozumienia treści napełniało czcią.

To była nie książka, ale Księga, to było 3-tomowe poznańskie wydanie Biblii (podarowane zresztą mojej rodzinie przez świętego księdza, wówczas w Świnoujściu, Grzegorza Zaklikę). Wybitny biblista ks. Chrostowski w pewnym wywiadzie nawet lekko skrytykował nadmiar przypisów tego wydania, ale ja swoje wiem. To była jedna z najsilniejszych katechez mojego życia – rzędy przypisów, do rzędów słów, czasem do jednego słowa.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te rzędy są zagonami zasadzonych słów, które stwarzają, jak zaczarowany ołówek powołują do życia, do kwitnienia. Bo to jest Księga, która zapisuje nam serca.

Marek Parafialny    (12 XII 13)

© 2014 Rzymskokatolicka parafia p.w. Śś. Stanisława i Bonifacego B.M.