wstęp 

Szanowni Czytelnicy, oto 4-stronicowe czytadło na lato, napisane przeze mnie, może by przybliżyć się do celu, jakim mogłoby być napisanie książki (co jakiś czas ktoś mi to sugeruje). Zawsze życie mi się „krystalizowało” w całostki, sensy, odnajdywałem spójność nawet w rzeczach oderwanych, i tak się stało wtedy, 25 V 2019 r., gdy błąkałem się po Szczecinie... A przeżycie, choć zawierające groteskę, skrystalizowało mi się tym razem ponownie teologicznie, bo ostatecznym, zachwycającym odniesieniem zawsze jest Niebo.

 

Marek Skrzyński

 

Jeszcze dalej od świata Brzechwy

 

(wszystkie fakty ze Szczecina są prawdziwe i zdarzyły się w ciągu 40 minut)

 

Dedykuję Baśce i Beacie

 

Proroctwo na murze

Pojechałem na rutynowy zjazd katechetów do Szczecina. Przynajmniej podróż była rutynowa, bo wejście do pociągu, znieruchomienie na godzinę i 45 minut a potem wrzucenie się jak żeton do tramwaju nr 3 to szablon. Nawet oglądanie stolicy Pomorza Zachodniego zza okien pojazdu wzrokiem jakże innym od zobojętniałych spojrzeń znieczulonych wielkomiejskością szczecinian miało w sobie dawkę rutyny – mimo właśnie prowincjonalnego ożywienia nowością – bo już wiedziałem na co patrzeć: z wyższością na nierówne chodniki w centrum (gorsze niż w Świnoujściu), z cichym rozrzewnieniem na katedrę (nawet rozrzewnienie było u mnie tradycyjne), z pewnym respektem na galerię Galaxy, ale tylko dlatego, że było tam piętro z kulturalną świętością, Empikiem. I właśnie w trakcie lekkiego znieczulenia tą rutyną popatrzyłem niespokojnie na wykaz przystanków. Coś jakby się zmieniło, ale byłem zbyt zmęczony, by dociekać co. Gdy tramwajowy skład (dobre określenie, zgrzytający skład złomu metali szlachetnych i przemyślnej dość elektroniki) dotarł w okolicę ronda Giedroycia, niespodziewanie dla mnie zaczął skręcać w prawo. Bardziej zaalarmowały mnie, że coś się zmienia, twarde wibracje i jakby osadzenie się tramwaju na gołym, twardym betonie, bo zgrzyt kół na wygiętych szynach sprawiał wrażenie sięgnięcia kleszczy dentysty do samej kości, a odczucie otwarcia się u stomatologa aż do kości to niezapomniane przeżycie, jakby wyzbycie się resztek wstydu na fotelu dentystycznym. Drgałem przez chwilę tym zakrętem, jakbym rezygnował już z resztek człowieczej suwerenności, czułem się przez chwilę tylko szkieletem bez amortyzacji i wtedy zobaczyłem napis na murze, który wszystko zmieniał: „BRZECHWA KŁAMIE”.

Wymalowano go zwykłym sprayem, ale mocno nasyconym barwnikiem, jakby miał dorównać trwałością i intensywnością klinkierowym cegłom stanowiącym blejtram tego dzieła, jak się okazało później, zwrotnego dla czasoprzestrzeni, z której wychylał się tramwaj. 

 

Matczyne drugie słońce

Dwa wagony niczym natężony mięsień jakby weszły na schody, wpłynęły na podjazd pod górę, zanurzając pasażerów w zwarte ściany kamienic. Już wiedziałem, że oddalam się od seminarium duchownego, gdzie wyznaczono spotkanie, ale uznałem to za siłę wyższą, byłem dziwnie spokojny. Świeżo ubarwione remontami i malowaniami ściany starych domów zdawało się, nachyliły się nad tramwajem (jak opiekunki dziecka, które kochały je, ale które też obnażały niemowlę aż do pieluszki), wiernie oddawały echo zgrzytów, powarkiwań i ulewań się wszelkich dźwięków z otwartych ust silnika.

Na ostatniej prostej tramwaj drgał, zdawał się tupać na zakończenie tej jazdy, widać było budynek stacji Niebuszewo, odczułem kilka stuków obcasem Freda Astaire’a i wybuchła cisza, nagły żelazny sen tego rozchwianego parkietu.

Znalazłem się w nieznanym zakamarku miasta, ale odważnie wyszedłem na zewnątrz i zgodnie z ptasio wyczuwanym azymutem zacząłem iść w przypuszczalną stronę seminarium. Zatrzymałem pierwszą starszą panią, by spytać o drogę, miała dość gładką jak na swój wiek cerę, więc wpasowała mi się w pamięci we wcześniejsze wspomnienia, nie powiązałem jej z tą krainą kamienic, pamiętam tylko że upewniła mnie co do kierunku drogi. Następna miała już taką skórę twarzy, która wzbudziła mą czujność, jej oblicze było niepokojone ukrytymi przez kosmetyki zmarszczkami – dostrzegłem powiązanie jej twarzy z frontonami odnowionych domów, czuło się tajemnicę skrywaną miejskim, ale plemiennym, ściśle pasującym do archaicznego świata starej dzielnicy malowaniem jej twarzy... czym? Podkładem, pudrem, pewnie różem. A odświeżane domy ze spleśniałymi, zapomnianymi w czasie remontów starymi bramami wołały o stracie, poniesionej przez fotografów, którzy nie zdążyli uwiecznić prawdy starej architektury pospiesznie zamaskowanej marzeniami o przyszłości. Ale jaka to jest prawda? Czy ciemna, posępna, skoro łuki zmarszczek tej kobiety rozwiewały smutek, bo stały się tak gościnne, opiekuńcze jak dach nad moją chwilową bezdomnością?

Ta dama przecież upewniła mnie co do dalszej drogi, mam iść tą ulicą Krasińskiego, potem skręcić w prawo. Była wtedy drugim słońcem, tym razem wskazującym kierunek tego świata. 

 

Sucha studnia

Ruszyłem w dół z wzniesienia typowego dla tej części Szczecina. Z wilgotnej dziupli jednej z kamienic wyszła, charakterystycznie przekrzywiając ramiona w spokojnym ruchu handlującej na swoim, lekko chrypiąca w rozmowie z koleżanką kobieta... spojrzałem na napis nad witryną: „Sklep monopolowy... Źródełko”.

Niczym wielbłąd... znad głębokiej oazowej studni poszedłem dalej.

To prawda, co wyrażono w napisie na murze, Brzechwa tu kłamał – świat odwrotny, w którym się błąkałem, był kolejną wariacją i nawet odwrotnością realności Brzechwy, przy której opisane przez autora „Kaczki dziwaczki” wysłanie oka pana Kleksa na Księżyc to była fraszka. Zaoferować nam źródełko niemożliwe do picia? Chrypieć przy źródełku tak rozpaczliwie sucho? Odkobiecać się tak spokojnie na skraju wilgotnej dziupli pełnej butelek?

Byłem w misteryjnym świecie kamienic zamaskowanym dotacjami unijnymi, upudrowanym jakąś uporczywą wolą odnawiania i nadawania stylu, kiedy plemię tu mieszkające odczuwało egzystencję w sposób niezmienny, po staremu – zataczało się jak trafiony w walce cyborg-Schwarzenegger, plączący się w kablach własnej cybercielesności, imponujący jeszcze światełkami cyfrowej zewnętrzności, ale dziwnie biologiczny w swoim prawdziwym życiu, na tle nowszych modeli ścigających go terminatorów, czyli na tle płonącej wieczorami łuną świateł reszty Szczecina. To „Źródełko” musiało przyciągać właśnie taką terminatorową zwierzynę, skrytą w zamaskowanych farbami Tikkurila i klejem Atlas legowiskach.

 

Alpinista na toi toiu

Upewnić się o tym, trochę przez dziecięcą zabawę-alegorię, miałem za chwilę, zaraz za zakrętem. Szedłem ulicą prosto, ale czujny, bo miałem skręcić w prawo za wysoką ścianą pięter... Stanąłem na samym zakręcie, na początku ulicy Zamoyskiego i tuż pod wieżowcem ujrzałem wysoki na 3 metry toi toi, na którego daszku siedział jak na tapczanie, fotelu... może 9-letni chłopak. Patrzył z triumfem wokoło, skrupulatnie łowiąc każde zdumione spojrzenie, smakując każdą sekundę swojej wysokościowej władzy nad niskością, która wcześniej dominowała nad jego nikczemnym wzrostem.

Ruszyłem i zatrzymałem się, postąpiłem krok naprzód i stanąłem – patrzyłem w stronę tego malca – sięgnąłem po smartfon, by zrobić zdjęcie, ale zrezygnowałem, czułem, że nie można zachlapać trywialnością technologii tego misterium odmiennego świata. Malec zapomniał o wieżowcu nad toi toiem, wybrał ten ostatni, bo chyba wyczuł, że to plastikowy wychodek może silniej zdominować świat niż bezceremonialność budowlanej technologii. Musiał pochodzić z wyborowanych w tych kamienicach nor, całkowicie urwał się z obliczalności pedagogicznej troski.

     Moje buty niczym metalowe kule potoczyły mą osłupiałość aż do ogrodu dendrologicznego. Pośród królewsko wspaniałych drzew, pomników, a rzekłbym KATEDR przyrody rozlał się suchy język asfaltu, jakby spływając z wyżyny starych kamienic. Zastygły asfalt, typowy organ przemocy PRL-u, niczym wysunięty z ust popiersia Lenina jego język.

 

Argentyński świat Ziem Odzyskanych

Stamtąd było już blisko do seminarium. Wpadłem do kościoła seminaryjnego. Misjonarz, który akurat opowiadał o misjach w Argentynie, opowiedział mi – a tylko ja to usłyszałem, nikt tego nie pojął – świat dopiero przeze mnie opuszczony, świat równoległej Polski, choć był przekonany, że mówi o Argentynie: „Ludzie tam mają specyficzne rozumienie roli sakramentów. Żyją całe dziesiątki lat bez ich przyjmowania, a dopiero zmuszeni losowymi zdarzeniami, proszą o nie. I tak kiedyś przyszedł do mnie ktoś, opowiadając o swoim starszym członku rodziny w ten sposób: „Leży i nie chce ani umrzeć, ani wstać – proszę o sakramenty dla niego.” Poszedłem (relacjonował misjonarz) we wskazane miejsce, udzieliłem chrztu, Pierwszej Komunii Świętej, bierzmowania, namaszczenia chorych. Po miesiącu ów człowiek umarł. Niedługo po jego śmierci przyszedł podziękować jego krewny, wziął mnie za łokieć i z wielką emocją pogratulował:Dobra robota, księże, dobra robota!”

Słuchałem tego zdumiony; świat, z którego dopiero co wyszedłem zachował ciągłość z argentyńskim, świat Ziem Odzyskanych, najmniej religijny i silnie wykorzeniony, z młodzieżą na religii trudną, że kiedyś ksiądz profesor, wykładowca katechetyki, który przyjechał z Krakowa wyznał, iż twarze katechetów z Pomorza Zachodniego są odmienne od innych z reszty kraju, że są naznaczone szczególnym doświadczeniem; ten świat był złączony cieleśnie z resztą odnowionych na świecie i zarumienionych marzeniami o przyszłości, ale starych fasad. Był ten świat taki, że aż Brzechwa stał się przy nim kłamcą, a dziecko z wrażenia usiadło na toi toiu. 

Choć... zmarszczki matek i babć wskazują troskliwie drogę nawet do seminarium. Do niemonopolowego, choć jedynie prawdziwego Źródełka.

     I za to dzięki Ci, Boże.

Marek (27 V 19)

© 2014 Rzymskokatolicka parafia p.w. Śś. Stanisława i Bonifacego B.M.