Wybrałem się do znajomych w pewnej codziennej sprawie. Są oni dobrze, że tak powiem, zakorzenionymi parafianami, tak więc spodziewałem się znanej mi, harmonijnej tonacji rozmowy, innej niż zdarza się u ludzi niewierzących (to temat na inne rozważanie, czym się różnią wierzący od niewierzących, a moim zdaniem mimo wszystko - mimo wszechobecnego grzechu - różnią się). Wiedziałem, że wygasimy „funkcję obmawiania”, zarazek tak żywotny, jak wszędobylskie bakterie drożdżaki. Nie spodziewałem się jednak, że uruchomię zgoła inny, przeciwny „plik” - tym bardziej, że miałem coś tylko „załatwić”.
Po ustaleniu z panią domu pewnych konkretów co do kontaktu z nieobecnym dziś mężem, wyszliśmy przed dom; pani omawiała pewną zimozieloną roślinę, potem na zasadzie płynnych skojarzeń i kontekstu miejsca pokazała na ogrodzenie: „Trzeba je zmienić” - usłyszałem, zdziwiłem się, zawołałem: „Jest w porządku!”, ale spojrzałem na inne, sąsiada, potem na jeszcze inne nieco dalej, dostrzegłem różnicę, tamte odznaczały się już doskonalszymi kształtami, na pewno też ceną. Wtedy, chyba wiedziony intuicją, powiedziałem: „- A tam - wskazałem ręką kierunek - jest dom tych protestantów, zauważyła pani, że oni jakby w ogóle nie remontują domu, nic tam nie udoskonalają... Może to jest świadome, celowe?”. Milczenie, ale krótkie: „Tak... kiedyś dowiedziałam się, że oni w tajemnicy wykupili obiady w szkole dla biednych dzieci z kilku rodzin... Przypadkiem o tym się dowiedziałam.”
Może to, co opowiedziałem, jest najważniejsze z mojej pisaniny publikowanej tu od kilku lat? Ale zostało napisane w gruncie rzeczy przez innych. Zawsze intrygowało mnie, na ile nieustanne „remonty remontów” mają sens, do którego momentu są one służbą innym, najbliższym, a także męskim realizowaniem się w służbie żonie i dzieciom, potomkom, również dążeniem do piękna ( to wszystko jest ważne, nawet bywa cnotą), a w którym momencie staje się realizacją ideologii „zastaw się, a postaw się”, pychą, próżnością, elementem wyścigu szczurów albo zwykłą nieobecnością w życiu czegoś, co można by nazwać nie już tylko nieczynieniem zła, ale „dodawaniem” - czynieniem dobra, dawaniem go przy wykorzystaniu cnoty odejmowania sobie od ust tego, co zbytkowne.
Czy katolicy też potrafią wspomagać w ukryciu, zrezygnować z np. nieco wyższej klasy samochodu i wpłacić różnicę na potrzebujących? Ile soli jest w tej soli, ile chrześcijaństwa w naszym katolicyzmie?
(Wprawdzie jest współcześnie tendencja do samobiczowania się katolików, niedostrzegania własnej wartości - nie chciałbym wzmacniać tej tendencji, dlatego wbrew dydaktycznej taktyce pozostawienia czytelnika w emocji po zadaniu pytania, udzielę cząstkowej odpowiedzi. Dam przykład jednego z największych kompozytorów XX w., Lutosławskiego, katolika - w tajemnicy finansowo wspomagał kształcenie młodych talentów, dowiedziano się o tym dopiero po jego śmierci).
Ale powraca niepewność, co zobaczę w lustrze? Włączę na cyfrowym odtwarzaczu „Symfonię nr III” Lutosławskiego, dziwną i genialną jego kompozycję, muszę przy jego dźwiękach podejść do lustra.
...Ile soli w tej soli?
Marek (2 VIII 19)
{Przy podchodzeniu do lustra włącz III Symfonię Lutosławskiego w chyba najlepszym wykonaniu, bo pod jego dyrekcją: YouTube https://www.youtube.com/watch?v=k0aJHZ7LBMc}