Widziałem opętaną, kochającą Boga.
Tak się dziwnie składa w Kościele, że obok dróg dla każdego, jak sakramenty, są w sferze wiary także zjawiska nieoczywiste, jakby poboczne, ale bez nich jakoś nie można sobie wyobrazić chrześcijaństwa. Kontakt z nimi, jak w przypadku C., która dzień po rekolekcjach na ich wspomnienie płacze, bywa wstrząsający, ale jednak wymaga naszej odpowiedzi na miarę naszego powołania jako katolików. „Jak to może być, że na rekolekcjach... takie rzeczy...?”- pyta z płaczem pani C. Takim sytuacjom my nie możemy nic zarzucić, to one raczej od nas czegoś wymagają. Czego? Dojrzałości wiary. Choć przyznam, mnie o nią nie było łatwo, gdy patrząc na tamto wydarzenie, poczułem spływającą... łzę.
Początki jesieni, drzewa liśćmi dotykają ziemi, by spełniała się wola Boga przemian i odradzania. Obok, na wielką górę w tym zachodnim mieście przyjeżdżają kolejni rekolektanci, część z nich z wielką jesienią i wichrami w sercach – nękani rozłamami w rodzinach, odejściami małżonków, smutkami, miotani rytmami rozczarowań i nadziei. Ostatniego dnia przyjedzie pewien ksiądz – pomocnik w spowiadaniu, który – jak wyznał tego trzeciego dnia rekolekcji – 8 lat cierpiał na depresję i po bezskutecznych terapiach, jakiś czas temu poddał się nałożeniu rąk wspólnoty charyzmatycznej i dopiero wtedy depresja całkowicie, trwale minęła.
Ale wróćmy do początku. Tym razem rekolekcje ma prowadzić ów dobroczyńca wspomnianego wyżej duchownego, ksiądz charyzmatyk.Teraz też nakłada ręce – niektórzy pod wpływem tej charyzmatycznej modlitwy osuwają się nagle, trwają w jakby śnie, co nazywa się „zaśnięciem w Duchu Świętym”. Mnie to się nie zdarzyło, podszedłem już drugi raz w ciągu dwóch dni, ale nic. Wiem, że może to nic nie znaczyć, może to znaczyć też, że stawia się opór leczącemu Duchowi Świętemu, bo jak niekiedy się tłumaczy, zaśnięcie, czyli osunięcie się w chwilową nieświadomość, to swoista reakcja tego, co złe w nas, co dane przez szatana, reakcja na leczenie Ducha Świętego. Jeśli ktoś wątpi w obiektywność tej reakcji ludzi, niech mi uwierzy, widziałem osuwające się w „zaśnięcie” dobrze znane mi od lat osoby, dalekie od ruchów charyzmatycznych, nawet niekiedy chłodne w swoim wyznawaniu wiary i sceptyczne.
Tego ostatniego dnia staliśmy w dwóch szeregach, tworząc jakby tunel modlitewny, osoby przechodziły w kierunku księdza, nakładającego ręce... staraliśmy się mieć zamknięte oczy, by skupić się na modlitwie, otworzyć na Boga... i wtedy usłyszałem rytmiczne stuki za sobą, może metr dalej. Reakcja dziwna jak na osobę śpiącą w Duchu Świętym... Wkrótce dobiegł mnie chrapliwy głos wydobywający się, jak się okazało, z ust młodej, ładnej kobiety – nie do wiary, rozmawiałem z nią pół godziny temu, chwaliłem za śpiew przy wtórze gitary, a teraz... wychodzi z niej brzydota, coś perwersyjnego... Ksiądz donośnym głosem przerywa grę zespołu, tworzącego muzyką nastrój modlitwy: „Usiądźcie tu wokoło, bo mamy tu przypadek opętania...”
Usiadłem i minęła jeszcze minuta-dwie, zanim ksiądz powiedział to, co jedyne wydawało mi się tu możliwe „To jest opętanie ekspiacyjne... ja tylko nakażę mu powiedzieć „Ave Maria” i wtedy wszystko się zakończy, nie bójcie się”. Ludzie wokół przejęci, ktoś dopytuje, jak to opętanie ksiądz nazwał... gdy użyje się słowa „wynagradzające”, zamiast ekspiacyjnego, w lot rozumieją... Przypadek podobny do tego słynnego Anneliese Michel, pierwowzoru znanej z filmu fabularnego Emily Rose – otóż osoba bierze na siebie ingerencję szatana w swoim ciele, by stało się większe dobro w wymiarze duchowym.
Jak w słynnym dokumentalnym filmie o A. Michel (zob. na You Tube) tutaj ksiądz nakazuje powiedzieć... komu? kobiecie? raczej Złemu w niej, słowa pozdrowienia Maryi. Słyszymy wypowiadane z wielką niechęcią, emitowane dziwnym, niskim, chrapliwym, płynącym jakby z płuc głosem „A...aaa...aaaa...ve” (po kilku próbach), potem poprzez surowy nakaz wyciągniętej ręki „Ma...ma...maaaa...Marrrriiijaaa” (dłużej to trwało, wypowiedzenie nastąpiło po kilku minutach) – głowa i ramiona w tym czasie były rzucane na boki, nogi jakby w ataku padaczki stukały o podłogę. Dziwne było wrażenie, jakby nie mięśnie kobiety, ale jakaś moc rzucała jej ciałem.
Ja nie miałem siły, mimo świadomości natury zdarzenia (przeczytałem wiele książek o tym), by modlić się wtedy słowami, więc tylko patrzyłem jak dziecko, z niemą skargą, na wielką ikonę na ołtarzu i przenosiłem wzrok na leżącą, potem znów – na ikonę – i ponownie na leżącą – jakbym się skarżył. Kiedy usta kobiety wycharczały „Ave Maria”, cały niepokój w ciele kobiety się zakończył, ksiądz odmówił krótką modlitwę, nakreślił w powietrzu krzyż – teraz spokojnie leżała, a ksiądz wezwał do radosnego śpiewu dziękczynnego. Trudno było wielu osobom na tak szybkie przestawienie się z powagi do radości, ale śpiewaliśmy. Wielu sceptyków może wyczuło, że teologia „była z księdzem” radującym się, a nie z tzw. zdrowym rozsądkiem, bo przecież opętanie to jakby złapanie w klatkę szukającego zawsze ukrycia szatana – a skoro można je opanować wymówieniem świętego imienia, daje to powód do radości.
Po chyba 10 minutach spoczynku kobiety, podniosła się i radośnie ściskała się z księdzem i kimś z zespołu muzycznego... spojrzałem na jej twarz i zadziwiła mnie jej świetlistość... była niczym druga w tej kaplicy ikona... - to było zdumiewające, jak jaśniało jej oblicze, raz tylko coś takiego widziałem, gdy byłem świadkiem w roku 1990 chrztu osoby dorosłej w Poznaniu.
Po wszystkim zapytałem księdza, czy pamiętała coś z tego wydarzenia – nie! Nic nie pamiętała. Przypomniałem sobie z lektur, że część z opętanych pamięta „atak”, część nie.
Marek Parafialny (X - XI.2014)